niedziela, 30 grudnia 2012

Mój pierwszy i ostatni raz w Bollywood.



Co jakiś czas dostajemy listy od osób, które chciałyby zaistnieć w Bollywoodzie. Najczęściej są to turyści odwiedzający Mumbai. Chcą poświęcić swój dzień wakacyjny, żeby zobaczyć jak działa ten magiczny świat filmowy i potem zobaczyć się w dwusekundowych ujęciach w  okienku TV. Indyjscy agenci wykorzystają to brutalnie:  500Rs za 12 godzin pracy dla „białego”,  przeważnie około 1500Rs dla agenta -75% prowizji całkiem niezły zarobek. Ale turysta się cieszy, że pojawi się w Bollywood, poszedłby nawet za darmo.  Czy warto? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, dla jednych to fajna przygoda, dla innych strata czasu, a dla Soni, której opowieść dzisiaj przeczytacie okazało się wręcz traumatycznym przeżyciem - „atmosfera tego planu podeptała moją godność”.

Są też tacy, którzy marzą o pracy w Bollywodzie, chcą przyjechać i spróbować swoich sił jako gwiazdy filmowe. Z ich listów wynika często, że Indie znają tylko z oglądania filmów bollywoodzkich, czeka ich więc bolesne rozczarowanie. Dzisiejszy post niech będzie wskazówką, że świat z drugiej strony kamery wcale nie jest taki bajkowy jak na ekranie...

Indie są dla mnie dziełem przypadku. Coś się udaje albo i nie. Przyjechałam tu, choć nie chciałam. Wróciłam, choć nie musiałam. Pracowałam dwie noce w Bollywood, ale nigdy nie obejrzałam do końca żadnego z filmów indyjskich.  Wszystko  zwykle zaczyna się tutaj niewiadomą, a kończy zmęczeniem. Nie inaczej było w tym wypadku. Postaram się tą szczególną  historię skrócić, ale pewnie i tak koniec końców opowie się sama…
Piątkowe popołudnia w Mumbaju zwykle ociekają gorączką zakupów i pociągowym potem drugiej klasy. Na naszym prywatnym końcu świata, gdzie mieszkamy w porywach do siedmiu Internationals w dwóch pokojach, nie licząc pleśni i wielu stworzeń Bożych, które nie mają zamiaru płacić czynszu, więc są nawet nie tyle „na kreche”, co „na krede” (*w Indiach przeciwko karaluchom, mrówkom i innym insektom używa się zielonej kredy KrazyLines) panował szał powrotu z pracy do domu.
Moi polscy współlokatorzy wrócili przede mną, żeby przygotować się do wyjścia. Dokąd? Po co? Wiedziałam tylko, że do Mira Road, czyli na drugi biegun miasta. O reszcie nie miałam pojęcia, cały dzień w pracy był zbyt gorączkowy, żeby móc spokojnie porozmawiać.  Wpadłam na czwarte piętro z językiem wywieszonym do ziemi i jednym prostym marzeniem: prysznic!!!! 
A tu przed lustrem blond anioł w pełnym makijażu i jego bodyguard przygotowany do wymarszu. I propozycja na wejściu: mój znajomy, ten z którym pracowałam zeszłym razem (znałam historię, więc wszystko było dla mnie jasne) napisał, że wieczorem jest shooting, potrzebuje ludzi do tłumu, chodź z nami… Zupełnie nie miałam na to ochoty. Jednak w Indiach nauczyłam się, że przygodę łapie cię jedynie, kiedy w panice skoczysz jej w ramiona, zwykle w momencie, kiedy nie masz już sił uciekać. Intuicyjnie chciałam zobaczyć, o co chodzi. Kto chce blade twarze i po co? I w jaki sposób chce je bezlitośnie wykorzystać? Tyle było dla mnie jasne. To smutne, ale już w tamtym momencie mój pogląd na relacje międzyrasowe i kastowe w tej metropolii był skrystalizowany…jak zamarznięta kropla monsunowego deszczu… wiesz jaki tam syf w środku,  więc zadbasz o to, żeby lód lodem pozostał.  Stąd mój dystans do wszelkich tego rodzaju inicjatyw. Podświadomość zawsze dawała znać,  że jeśli ktoś jest zbyt miły, na pewno w złym celu. Zastanawiałam się więc, gdzie jest haczyk.
Pierwsza odpowiedź padła: „Nie, dzięki”, po czym wielkimi krokami nadszedł sms…zabierz ze sobą białą koleżankę. Po tym, jak zostałam oficjalnie sprowadzona do towaru przetargowego, postanowiłam pojechać z moimi współlokatorami. Pięć minut przed lustrem, by stwierdzić, ze na dziś nic nie da się zrobić z tym, co widzę. I bardzo stanowcze oświadczenie, że ja jadę tylko popatrzeć, co się tam będzie działo…bo po co mam siedzieć wieczorem sama w domu.  Jedna stacja pociągiem. Potem kilkanaście minut w ulewnym monsunowym deszczu, czekając na autobus. Dziwne jest jedynie to, ze w chwilach, kiedy wszystko sprzysięga się przeciwko nam, zawsze najlepiej się bawimy. Mięśnie brzucha bolały mnie od śmiechu. Po jakimś czasie w końcu wzięliśmy udział w podboju autobusu…prawie zostałam kombatantką i inwalidą wojennym, ale wsiadłam do tej zardzewiałej puszki. I prawo-lewo, przód-tył, łokieć w żebro, ręka na tyłku, palec w oku, „which country?” ze śliną na twarzy. To była długa i perspiracyjna podróż…straciliśmy wiele płynów. 
W końcu dotarliśmy tam, gdzie Diabeł mówi dobranoc. Do studia nagraniowego.  Weszliśmy do środka, spotkaliśmy agenta, który zagonił nas jak gąski do stodółki zwanej szatnią, gdzie Panie o wątpliwej urodzie i stroju tapetowały swoje twarze przed jedynym hollywoodzkim elementem, wielkim lustrem…ale, ale… proszę dodać w wyobraźni ubabrane ściany, wąski korytarzyk jak do spelunki, drzwiczki na skobelek, łóżko pod ścianą i wszechobecny brud. Praca marzeń, po drugiej stronie szklanego ekranu. Szanowny Pan agent nawet nie raczył mi się przedstawić, choć widziałam go pierwszy raz w życiu.
I tu pozwolę sobie na ogień soczystej prywaty. Słów kilka o moim pierwszym wrażeniu. Mira Road… dzielnica na tym bliższym końcu świata, w której bytowałam przez ponad miesiąc. W trakcie spacerów na stację nie raz i nie dwa spuszczałam wzrok i ewakuowałam się żołnierskim krokiem w bezpieczniejsze strony pod wpływem niewybrednych komentarzy na mój temat…. O dziwo, po angielsku!!! Wnioskuję z tego, że zamierzeniem napastnika było, żebym zrozumiała komplement… Kiedy wybierałam się gdziekolwiek wieczorem, ubierałam na głowę wielką czarną, podhalańską  chustę w kwiaty. To koiło moje nerwy i dawało poczucie bezpieczeństwa. A tu… byłam wprowadzana w odmęty Mira, do jakiegoś zapyziałego zakamarka, gdzie laski rodem z dokumentu o prostytucji w republikach byłego ZSRR przebierały się w pogniecione suknie balowe…. A powiedziano mi, że chodzi o zdjęcie tłumu do reklamówki czy coś takiego. 
Należę do osób bardzo spokojnych i zdystansowanych, ale w tamtej sytuacji miałam ochotę splunąć na próg, zacząć wrzeszczeć i uciekać. Jednak ze względu na zaufanie do moich współlokatorów, postanowiłam tylko porozmawiać z agentem, który nas w to wciągnął. Przyszedł, z poczuciem wyższości wymalowanym na czole. Jest takie polskie powiedzenie, że albo kogoś lubisz, albo na jego widok otwiera ci się nóż w kieszeni. Ja na widok tego faceta mam uczucie, że stoję za blatem mojej kuchni z całym zestawem stalowych noży pod ręką. I patelnią za głową, żeby w razie czego sprytnym ruchem móc wyprostować jego myśli. Wracając do tematu, był bardzo zdziwiony, że domagam się wyjaśnień. I wręcz oburzony jak to biała mała może mu powiedzieć, że ona wcale nie przyjechała tu z zamiarem pracowania przez całą noc nad operą mydlaną dla niezbyt myślących… przepraszam, ale ten serial naprawdę robi ludziom sieczkę z mózgów. Ufam więc,  że jego popularność nie świadczy o aktywności fal umysłowych społeczeństwa, ale o drobnej różnicy kulturowej, której jeszcze nie rozgryzłam swoimi słabym europejskimi zębami.
Diya Aur Bati.. ten tytuł zapamiętam do końca życia. To była najgorsza, najbardziej nudna i upokarzająca praca, jaką kiedykolwiek wykonywałam. Czy żałuję? Nie.  Tylko dlatego, że poznałam wielu ludzi z różnych stron świata. Na planie prowadziliśmy nocne dyskusje o wszystkim: życiu, podróżach, religii, wykształceniu, językach etc. Dla tych chwil warto było udawać debila przez dwie noce. Moja praca polegała na staniu, siedzeniu, ruszaniu ustami i udawaniu, że piję. Od czasu do czasu powinnam była się uśmiechnąć. Generalnie byłam meblem. Europejskim meblem w służbie hinduskiej machiny wytwórczej. Zarobiłam tyle, co kot napłakał.  Straciłam całą niedzielę na odsypianiu i przeżywaniu własnej głupoty wymieszanej z bólem głowy. Nie wiem dlaczego, ale atmosfera tego planu podeptała moją godność. Mimo to doświadczenie okazało się być bardzo kształcące. Wszyscy powtarzają, żeby nie wierzyć telewizji. Jednak moja podświadomość została przekonana dopiero w tej norze w Mira…okazałe kiczowate wnętrze dobrze się prezentuje przy odrobinie światła, rozwodniona cola w kieliszkach udaje wino, zapaskudzona podłoga jest na ekranie ekskluzywnie granatowa. Plastik udaje srebro, sukienki śmierdzą stuletnim leżakowaniem w workach, tańczy się bez muzyki i co ciekawe, nie żywiej czy w rytmie, ale „głośniej”.
"Shootingowe jedzenie"
Słowem końcowym niech będzie powrót do domu. W niedzielę rano, po dwóch nieprzespanych nocach na planie, w mojej głowie kotłowała się tylko jedna myśl…nigdy więcej! Nie będę szczerzyć zębów, tańczyć, machać rzęsami ani chodzić na piętach dla nikogo w tym kraju, za żadne rupie świata. Potem pomyślałam, a jeśli będę zmuszona? Mam nadzieję, że nigdy nie przyjdzie mi rozwiązać tego dylematu. Mój pierwszy raz w Bollywood był ostatnim. Wkrótce wracam do Polski. Nigdy nie obejrzałam wszystkich odcinków, w których przemykam w tle. Jadłam obiad przy pierwszym, ale nie wytrzymałam do końca. Mój mózg się zbuntował. Aktorstwo w Indiach to ciężka praca, bardzo ciężka. Wracałam do domu pociągiem, z ulgą, że to już koniec i jałmużną za pracę w kieszeni. Z pociągu jak zwykle było widać i czuć życie…toaletę poranną na torach, smrodki wszelkiego kalibru. Potem umierający żebracy na mostach na stacjach, bo rano jeszcze nikt nie zdążył ich sprzątnąć. Wpół przymknięte oczy i ta jedna gorzka łza, która zawsze próbuje się wytoczyć, nie mogąc. Tylko po co… ty świata nie zmienisz, Bollywood zrobił to już za ciebie.

1 komentarz:

  1. Wszystkiego Naj... już w 2013 roku. Tak to jest jak Sylwestra spędza się częściowo w sieci wczytując się w indyjskie klimaty. Dzięki temu trafiłem na Waszą stronę i oczywiście ogromny Szacun dla Was za tą wielką przygodę. Do Mumbaju wybieramy się 18.02 i będziemy w Indiach do 06.03 z ogromną przyjemnością skorzystalibyśmy z Waszej wiedzy i umiejętności przewodnickich przy planowaniu tej wyprawy.
    Pozdrawiam Serdecznie Sław slawmechlo@wp.pl

    OdpowiedzUsuń